NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
1380
BLOG

Remigiusz Okraska: Walka trwa – walka o nic

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Polityka Obserwuj notkę 4

Remigiusz OkraskaTo, co kiedyś uchodziło za wywrotowe, dziś służy utrwaleniu istniejącego porządku. Tak dzieje się z ruchem na rzecz mniejszości seksualnych.

Przed kilkoma dniami na jednym z lewicowych portali przeczytałem, że brazylijski Sąd Najwyższy poparł przyznanie parom homoseksualnym ogółu uprawnień osób heteroseksualnych. Dotyczy to m.in. prawa rejestrowania związków cywilnych, dziedziczenia po partnerze i otrzymywania po nim emerytury.

Obok podano informację, iż jedna z polskich organizacji lewicowych dokonała na swym kongresie zmian w materiałach programowych. Polegały głównie – tak przynajmniej rzecz przedstawił jej członek – na zaakcentowaniu wielu postulatów natury obyczajowej, m.in. prawa do eutanazji, państwowej refundacji kosztów operacji zmiany płci i umożliwienia parom homoseksualnym adopcji dzieci. Gdy padły głosy krytyczne wobec takiego epatowania „obyczajówką”, działacze owej organizacji ripostowali, że postawa lewicowa powinna dotyczyć także swobód jednostkowych. Argumentowano, że organizacja poświęca wysiłki nie tylko zmaganiom o prawa gejów, lesbijek czy osób transseksualnych, lecz także na rzecz polepszenia doli biednych, wykluczonych, pracowników najemnych itp.

W owej dyskusji wskazywano, że lewica powinna zadbać o wszystkich, których sytuacja jest gorsza na mocy prawa, rozwiązań administracyjnych czy sytuacji socjalno-bytowej i miejsca w strukturze społecznej. Spróbujmy się zatem przyjrzeć owej „gorszej sytuacji” mniejszości seksualnych. Dyskusja tego rodzaju nie jest łatwa, bo środowiska czy to szczerze przejęte problemami mniejszości, czy po prostu podejmujące taką tematykę interesownie, są bardzo wprawne w zamykaniu ust choćby najbardziej łagodnym krytykom. Podaj w wątpliwość cokolwiek z ich wywodów, a niechybnie usłyszysz, żeś homofob, kołtun, skrajna prawica, że chcesz naśladować nazistów i zamykać homoseksualistów w obozach zagłady itp. Podczas gdy środowiska LGBT mają pewne prawo do przewrażliwienia, jak każda grupa, która przez wiele lat była napastliwie atakowana, ich „obrońcy” operując takimi „argumentami” jedynie przyznają się do tego, że lepszych po prostu nie posiadają.

Nie w tym jednak rzecz. Podstawowy problem z popularnymi na lewicy zaklęciami o „wspólnej sprawie”, czyli podobnie trudnej sytuacji ofiar wyzysku i niesprawiedliwości społecznej oraz ofiar dyskryminacji kulturowej, polega na tym, że mają one bardzo słabe i wciąż słabnące oparcie w faktach. O ile bowiem w ostatnich dekadach ogromnie wzrósł poziom akceptacji społecznej dla rozmaitych postaw mniejszościowych oraz równość ich adeptów wobec prawa, w tym samym czasie znacznie pogorszył się status grup, które były „od zawsze” przedmiotem zainteresowania lewicy.

Czy będą to pracownicy najemni, czy ubodzy, czy bezrobotni, czy mieszkańcy regionów peryferyjnych – wszyscy oni od kilku dziesięcioleci stopniowo, lecz nieustannie tracą. Są ofiarami „cięć budżetowych”, „liberalizacji prawa pracy”, „uelastyczniania reguł działalności gospodarczej”, „uzależniania świadczeń od składek”. Rzeczy, które jeszcze 30 lat temu wydawały się trwałą zdobyczą przynajmniej w najbogatszych krajach świata, są dziś wspomnieniem z przeszłości, rachitycznymi resztkami dawnej świetności, bądź też brutalnie atakowaną „fanaberią”, na którą rzekomo nie stać tych samych państw, które stać było na wielomiliardowe dotacje dla właścicieli banków. Istnieją setki, jeśli nie tysiące opracowań, wykazujących, że neoliberalna fala zmyła znaczną część tego, co mniej zamożni zyskali wskutek wielu lat walk społecznych i reform socjalnych.

Coraz mniej stabilnych etatów, płace realne maleją lub tkwią w miejscu, warunki pracy są gorsze i mniej „bezpieczne” zarówno pod względem BHP, czasu/pór wykonywania, jak i wymogów nakładanych przez państwo na przedsiębiorców. Dewastacji ulegają publiczne systemy ochrony zdrowia, ubezpieczeń emerytalnych, władze coraz bardziej wycofują się ze wspierania szkolnictwa, transportu zbiorowego, mieszkalnictwa, z zapewniania minimum „cywilizacji” na prowincji, z budowy czy konserwacji tej części infrastruktury, z której nie korzysta górna półka klasy średniej lub prywatny biznes. Wszystko to jest już „nierentowne” bądź „nieefektywne”.

Nie dość, że liczba i zakres usług publicznych maleją, to w dodatku coraz bardziej ciąży nad nimi duch oszczędności, konkurencyjności, odpłatności za część świadczeń, konieczności posiadania kompetencji technicznych itp. Zwykli ludzie są w instytucjach publicznych coraz bardziej zagubieni oraz traktowani jako uciążliwy petent. Przeróżne programy transparentności, „przyjazności” czy „wychodzenia naprzeciw”, są zazwyczaj biurokratycznym pustosłowiem lub okazją do zarobienia paru gorszy przez krewnych i znajomych na realizowaniu wizji warszawskich czy brukselskich urzędników. Nie służą natomiast temu, żeby przeciętny człowiek poczuł, iż jego życie toczy się w na serio przyjaznym otoczeniu instytucjonalnym, które w razie jakichś problemów chętnie zaoferuje nieodpłatną pomoc, a na co dzień urozmaici jego życie, umożliwi poszerzanie horyzontów czy choćby miłe spędzenie czasu.

Erozji ulegają także instytucjonalne „bastiony oporu” lub miejsca, w których lud mógł „lizać rany” w epoce, gdy co prawda żyło mu się dużo lepiej, jednak przecież nie bezproblemowo. Stale osłabiane są związki zawodowe i inne struktury reprezentujące pracowników. Upadły, ledwie wegetują lub zmieniły profil „klasowe”, plebejskie organizacje społeczne (spółdzielczość, środowiska robotniczej kultury czy sportu). Organizacje pozarządowe zajmują się głównie tym, co wygodne, modne lub chwytające za serce (pieski, koniki, dzieci, niepełnosprawni, cierpiący na rzadkie choroby), czyniąc to nierzadko w liberalnym duchu, w takim też towarzystwie oraz w sytuacji całkowitej zależności od widzimisię możnych sponsorów.

Jeszcze dobitniej kryzys widać w sferze idei. Jeśli ktoś choć trochę interesuje się historią postulatów prospołecznych, ten zdaje sobie sprawę, że dokonał się tutaj ogromny regres, cofający nas o bodaj półtora stulecia. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nawet programy umiarkowanych partii lewicowych, również tych sprawujących władzę, a także teoretyczne rozważania myślicieli głównego nurtu, pełne były śmiałych projektów, mających uczynić żywot plebejuszy bezpieczniejszym, wygodniejszym, bardziej stabilnym i godnym. Ich wizje społecznej kontroli nad środkami produkcji czy sferą publiczną, a także przezwyciężenia rozmaitych niedogodności trapiących niższe warstwy, brzmią dziś jak najpiękniejsze bajki. Choć formułowano je zaledwie z 40 lat temu, to w obecnych realiach są one czymś tak „nie pasującym”, jak do ówczesnych uwarunkowań nie pasowały wizje pierwszych chrześcijan.

Pomijając niszowe środowiska i marginalnych myślicieli lub tolerowane zabawy intelektualne, to, co niedawno było sednem idei lewicowych, traktowane jest jak dziwaczna utopia. Nawet radykalne środowiska zajmują się głównie próbami obrony stale demontowanych resztek „socjalu” i przykrawaniem programów do coraz bardziej wąskich ram tego, czego władcy obecnego porządku nie uznają za bzdurne, absurdalne, jeśli nie zbrodnicze i stanowiące rzekomy zamach na fundamenty ładu społecznego. Dziś oszołomem, radykałem i wariatem jest ktoś, kto domaga się rozwiązań, jakie pół wieku temu proponowali premierzy państw ze światowej czołówki.

W tym samym czasie, gdy trwała ta liberalna (kontr)rewolucja, zgoła odmienne procesy zachodziły w odniesieniu do sytuacji mniejszości seksualnych. W tych krajach, które są w skali świata stosunkowo zamożne, a zarazem znajdują się w kręgu szeroko pojętej kultury zachodniej, dokonało się w ostatnich kilku dekadach niesamowite wręcz polepszenie sytuacji gejów i lesbijek. Trudno byłoby znaleźć w dziejach tego kręgu cywilizacyjnego inną zbiorowość, która równie szybko przeszła od stadium osób spychanych na margines, wyklinanych czy wręcz zbiorowo prześladowanych, do obywateli posiadających pełne prawa cywilne, równość wobec wszelkich regulacji oraz obecność swego stylu życia wśród wzorców powszechnie akceptowanych.

To bardzo dobrze. Piszę tak nie dlatego, aby złożyć hołd „politycznej poprawności”. Jestem przekonany, że rozsądnym rozwiązaniem jest państwo, które nie dyskryminuje żadnych zbiorowości za cechy wrodzone czy nabyte, gdy w żaden istotny sposób nie szkodzą one nikomu. Tego rodzaju postawa jest zbieżna z bliskimi mi ideałami egalitaryzmu, ale także „bezpieczna”. Wielu krytyków równouprawnienia mniejszości zapomina, że gdyby zmienić wzorce, mody i trendy, wówczas mniejszościami kulturowymi mogą okazać się zupełnie inne grupy, np. katolicy czy zwolennicy tradycyjnych wartości. Dlatego obrona zasady równych praw leży w interesie wszystkich – jej przestrzeganie gwarantuje, że nikt nie zostanie obywatelem drugiej kategorii.

Osobna sprawa to oczywiście stosunek wobec ogółu postulatów środowisk homoseksualnych. Czym innym jest równość wobec prawa czy możliwość dziedziczenia po dorosłym homoseksualnym partnerze, czym innym natomiast adopcja dzieci, stanowiąca ogromny eksperyment psycho-biologiczny na żywym organizmie, pozbawionym możności decydowania, czy chce brać w nim udział. Podobnie, o ile zasadne jest penalizowanie jawnej agresji słownej, to jeśli rzecznicy praw mniejszości chcieliby karać za głupawe żarty czy zwłaszcza merytoryczną krytykę, podciągając ją pod zarzut homofobii, to jest to żenujący zamach na wolność słowa, na który nie może być zgody. Jednak mimo tych zastrzeżeń szczegółowych, sam proces równouprawnienia gejów i lesbijek uważam za pożądany i nieunikniony w demokratycznym państwie nowoczesnym.

Oczywiście geje, lesbijki czy ich heteroseksualni sojusznicy wskazują, że nadal zdarzają się wobec nich akty agresji czy wypowiedzi nacechowane nietolerancją. Nie są to zachowania godne pochwały, ale pewne jest jedno: ani tolerancji, ani zwykłej kultury i wyczucia nie da się zadekretować. Przemoc fizyczna wobec homoseksualistów powinna być – i we wspomnianych krajach zazwyczaj jest – karana surowo. W kwestii agresji werbalnej jest podobnie, wprowadzono nawet tu i ówdzie specjalne paragrafy dotyczące „mowy nienawiści”. Tak na marginesie, pozostając przy interesującym nas porównaniu, czy ktoś słyszał o paragrafach za „mowę nienawiści” wobec „roszczeniowych leniów i nieudaczników pragnących żerować na rozbuchanych świadczeniach socjalnych”, jak liberałowie mają w zwyczaju określać wszystkich, którzy nie chcą harować w warunkach niewolniczych i nie uznają, że prywatny przedsiębiorca jest bożym pomazańcem na ziemi?

Tak czy owak, osoby homoseksualne są, szczególnie na Zachodzie, chronione prawnie przed atakami obu rodzajów, a ich występowanie, choć godne pożałowania jak wszelkie tego typu postawy (nieważne, czy dotyczą „pedałów”, czy „moherów”), wydaje się mieć malejącą skalę, w miarę jak społeczeństwo „oswaja się” z jawnym i pełnoprawnym funkcjonowaniem w jego łonie osób, które jeszcze kilka dekad temu były swoistymi „wyklętymi”. Jakkolwiek można zrozumieć zniecierpliwienie czy rozdrażnienie osób, które bezpośrednio dotykają niewybredne ataki na ich postawy i preferencje, to trudno znaleźć realny sposób na przyspieszenie procesu wzrostu akceptacji.

Bez wątpienia środowiska homoseksualne będą miały rację, gdy wskażą, że również w sferze formalno-prawnej nie wszystko zostało jeszcze zrobione. Jednak wspomniany przykład Brazylii pokazuje, że nawet kraje nie zaliczające się do czołówki pod względem nowoczesności kulturowej wcielają rozwiązania w pełni egalitarne wobec mniejszości seksualnych. Również Polska, gdzie w kwestii regulacji prawnych istnieją w tej dziedzinie pewne luki – będące zresztą, wbrew propagandzie, w mniejszym stopniu efektem dzisiejszego „ciemnogrodu”, co PRL-owskiej niemal półwiekowej „zamrażarki” obyczajowo-kulturowej – stopniowo dołącza do grona państw gwarantujących całkowitą równość gejom i lesbijkom. W światowej czołówce cywilizacyjnej, do której zalicza się także nasz kraj, mamy od dawna do czynienia ze wznoszącą falą w kwestii dbałości, żeby mniejszości seksualnych nie dyskryminowano w żaden sposób.

Dokładnie odwrotnie rzecz ma się z falą rozwiązań prospołecznych w ekonomii czy sferze instytucjonalnej – ta fala już dawno opadła i wciąż się cofa. Wywody wielu środowisk lewicy, że o prawa homoseksualistów należy dziś walczyć równie aktywnie, jak o prawa plebejuszy, są zupełnie bzdurne. Równie dobrze można by uznać, że podobnie mocno należy się dopominać, aby szpitale na co najmniej tygodniową intensywną opiekę przyjmowały ludzi, którzy skaleczyli się w palec, oraz o analogiczne prawo dla tych, którzy wpadli pod rozpędzony samochód. Trudno powiedzieć, jak na gruncie faktów i logiki uzasadnić tego rodzaju wywody. Po części można je złożyć na karb nikłej znajomości realiów, częściowo na karb histerii (nie sposób się oprzeć wrażeniu, iż część rzeczników praw osób homoseksualnych jest po prostu nienasycona – ich wezwania do walki nie maleją mimo ogromnej poprawy sytuacji), częściowo na bezrefleksyjną i mocno spóźnioną absorpcję trendów „z Zachodu”. Ale częściowo jest to niestety, wedle mojej oceny, zwykła rejterada z placu boju i wyraz konformizmu.

Lewica, która dziś wymachuje sztandarem walki o prawa mniejszości seksualnych, przynajmniej częściowo doskonale zdaje sobie sprawę, że jest to walka nie wymagająca wielkiej odwagi i nie łącząca się z żadnym ryzykiem, a wręcz taka, która zostanie nagrodzona dotacjami i wyrazami uznania ze strony elit polityczno-kulturowych. Tych samych elit, które są całkowicie zblatowane z wielkim biznesem, mających w pogardzie miliony ludzi realnie wykluczonych i dyskryminowanych w sferze socjalno-ekonomicznej. Zarówno im, jak i biznesowi emancypacja mniejszości seksualnych w żadnej mierze nie przeszkadza. Prawa obywatelskie dla nich nie naruszają status quo ani o milimetr, a tolerancja kulturowa jest wręcz korzystna, bo pozwala poszerzyć rynek zbytu o tysiące konsumentów, którzy sto lat temu musieli się ukrywać ze swoją tożsamością i stylem życia.

Poza nielicznymi ekscentrycznymi milionerami o konserwatywnych poglądach, globalny wolny rynek jako system jest doskonale neutralny wobec kulturowo-obyczajowych preferencji odbiorców. Zarabia on na gadżetach z papieżem i heteroseksualnych komediach romantycznych równie chętnie i sprawnie, co na treściach „antytradycyjnych” i „obrazoburczych”. Nawet gdy jakiś właściciel czy szef spółki żywią prywatnie niechęć wobec „pedałów”, to nie pozwolą sobie na manifestowanie jej wobec gejowskich klientów i bez żadnych uprzedzeń wyprodukują lub sprzedadzą wszystko, za co będą oni chcieli zapłacić. Jedyną religią wielkiego biznesu jest pieniądz.

Dziś walka o – zazwyczaj wywalczone – równouprawnienie mniejszości seksualnych nie ma nic wspólnego z sytuacją sprzed stu lat. Wówczas „magnaci przemysłu” rekrutowali się nierzadko z kręgów konserwatywnych kulturowo, a sama struktura ówczesnego kapitalizmu pozwalała na znacznie większy udział czynnika prywatno-właścicielskiego. Dziś nikt z globalnych graczy nie może lekceważyć wielotysięcznej rzeszy klientów, czyli mniejszości seksualnych i ich sympatyków. Ogromna liczba firm jest też zależna od swoich akcjonariuszy, zaś struktura własności znacznie zmarginalizowała przedsiębiorstwa rodzinno-spersonalizowane oraz takie, które są zarazem duże, jak i „jednobranżowe”. Nawet właściciel huty żelaza nie będzie jawnym homofobem, bo za miesiąc może potrzebować zastrzyku gotówki z funduszu inwestycyjnego, który nie zgodzi się na finansowanie interesu tak „trefnego” PR-owo.

Im wszystkim równouprawnienie mniejszości albo w niczym nie przeszkadza, bo nie narusza ich interesów, albo nie będą jawnie wyrażali poglądów homofobicznych, gdyż może to wyłącznie zaszkodzić owym interesom. Lewica, która dopomina się o dodatkowe prawa dla gejów i lesbijek, w niczym nie zagraża istniejącemu porządkowi, a wręcz jest weń doskonale wpisana. Dokładnie odwrotnie rzecz ma się z taką lewicą, która byłaby zarazem wpływowa, jak i konsekwentna w podnoszeniu żądań dotyczących istotnych reform socjalnych czy regulacji zagrażających interesom wielkiego biznesu. Gotów jest on wytoczyć najcięższe armaty przeciwko nawet stosunkowo niewielkim ograniczeniom swoich zysków czy wpływów. Środowiska, którym obojętna jest „tolerancja”, gotowe są do upadłego walczyć przeciwko podwyższeniu podatków dla bogaczy o choć jeden punkt procentowy, przeciwko opodatkowaniu globalnych przepływów kapitału czy obowiązkowi znakowania produktów zawierających organizmy modyfikowane genetycznie. W krajach takich jak wspomniana Brazylia można wciąż – w XXI wieku i pod rządami lewicy – zostać pobitym czy zabitym przez „nieznanych sprawców” za działalność w obronie pracowników czy przeciwko monokulturom soi GM lub wycince bezcennego lasu tropikalnego pod jej uprawy.

Lewica często w kwestii homoseksualizmu i innych spraw „obyczajowych” daje się nabierać nawet na te triki, które sama demaskuje. Świetnie to widać na przykładzie jej bojów z „religijną prawicą”. W dość głośnej książce „Co z tym Kansas?” Thomas Frank drobiazgowo i przenikliwie opisał „drugie dno” amerykańskiej rewolucji neokonserwatywnej. Ukazał w niej sedno strategii wielkiego biznesu i jego reprezentantów. Polega ona, mówiąc w skrócie, na tym, że wyborcy z warstw plebejskich są mobilizowani za pomocą wezwań do obrony „wartości” i „starej dobrej Ameryki” przed „bezbożnymi knowaniami lewactwa”, w dodatku „nieprzyzwoicie bogatego”. W ten oto sposób prawica prezentuje się jako „przyjaciele ludu”, którzy obronią go przed „wyalienowanymi elitami”. Gdy jednak miliony „zwykłych ludzi” zagłosują na Republikanów, wówczas ta sama partia w interesie wielkiego biznesu podejmuje działania, które pogarszają warunki życia jej elektoratu – tnie „socjal”, obniża podatki najbogatszym, liberalizuje prawo pracy czy regulacje chroniące środowisko. W ten sposób destabilizuje życie plebejuszy, a w następnych wyborach jeszcze mocniej akcentuje potrzebę „obrony ładu” przed spiskami gejów, ekologów, feministek, aborterów itd. W ten sposób skutecznie odwraca uwagę od faktu, że poczynania jej samej zniszczyły ów ład tysiąc razy bardziej niż najbardziej nawet dziwaczne pomysły „lewaków”.

Lewicowi czytelnicy nie zauważyli, że Frank ułatwia sobie sprawę, gdy oskarża prawicę o to, że „podrzuciła” temat „wartości” do debaty publicznej. W rzeczywistości to lewica, a raczej jej część, którą można nazwać „pokoleniem ‘68”, podniosła te właśnie tematy i rozpętała wokół nich dyskusję na ogromną skalę. Prawica jedynie sprawnie wykorzystała okazję i uznała, że wygodniej dla niej będzie rozmawiać o aborcji niż o podatkach, a jako „morderców” prezentować proaborcyjną lewicę, niż odpierać ataki na swoich biznesowych przyjaciół i sponsorów, którzy nierzadko mają krew na rękach, choć niekoniecznie bywają w gabinetach ginekologicznych.

Jak na lekturę bezkrytyczną przystało, lewica wyciągnęła z książki Franka taki wniosek, że wystarczy do tematyki obyczajowej dołożyć nieco wątków socjalnych („troszkę je zaniedbaliśmy” – przyznają co bardziej „odważni” z jej przedstawicieli), aby wszystko było OK. Nie przyszło jej do głowy, że naprawdę dotkliwe byłoby odłożenie na bok dyskusji o gejach czy aborcji i stworzenie ponad podziałami światopoglądowymi silnego frontu, który uderzyłby w wielki biznes na płaszczyźnie podatków, wydatków publicznych, prawa pracy itd. Przy okazji zmalałaby zresztą skala „nietolerancji”, bo społeczeństwo syte, stabilne i zadowolone jest znacznie mniej podatne na podszyte frustracją polowania na takie czy inne czarownice.

Jednak w książce Franka coś jeszcze jest ważnego, a lewica, przynajmniej polska, zupełnie to przeoczyła. Otóż na przykładzie wielu osób i decyzji autor wykazuje, że prawica nie traktuje serio swoich postulatów programowych. Oczywiście są wśród niej prawdziwi ideowcy, gotowi oddać życie za dzieci nienarodzone, prawo naturalne i wartości rodzinne – tyle że to nie oni podejmują decyzje. Ich rolą jest mobilizowanie i zarządzanie „mięsem armatnim”, czyli wyborcami straszonymi „lewackim spiskiem”. Natomiast prominenci z obozu Republikanów, łącznie z tymi, którzy w kwestiach obyczajowych wydają się „jastrzębiami”, nie robią absolutnie nic, aby odmienić oblicze „niemoralnej Ameryki”. Frank opisuje, że gdy dochodzą oni do władzy, zajmują się działaniami na rzecz interesów wielkiego biznesu, natomiast całkowicie lekceważą kwestie kultury czy „wartości”. Nawet gdy czasem stają się zakładnikami elektoratu, podejmują decyzje w sprawach błahych lub nie podejmują żadnych, zrzucając winę za fiasko „Sprawy” na – jakżeby inaczej – lewackie spiski. Ludzie, którym „wartości” nie schodzą z ust, nie kiwną palcem, aby legislacyjnie ograniczyć np. – jak to określił Frank – istny potok ścieków, jaki sączy się z komercyjnych mediów, zatruwając umysły milionów. Nic dziwnego, bowiem owe media na tandetnej sensacji, głupawej rozrywce oraz epatowaniu permisywizmem i „luzem” wszelkiego rodzaju, zarabiają ogromne pieniądze – co nie przeszkadza ich właścicielom sponsorować kampanie prawicy spod znaku „wartości”. Bo wartości są ważne na wyborczych wiecach, natomiast przy negocjacyjnych stołach ważne są wyłącznie dolary.

Lewica tymczasem traktuje prawicowe tyrady w obronie „wartości” czy przeciwko „tolerancji” całkiem serio. Dlatego też równie serio zdarza jej się walczyć z ludźmi, którzy cynicznie żonglują takimi zaklęciami, aby załatwiać interesy zupełnie innego rodzaju. Na każdą prawicową bzdurę ze sfery obyczajowej, lewica odpowiada dwa razy mocniej, wikłając się w niekończącą przepychankę, w której cieniu dewastowane są bez większego sprzeciwu resztki państwa opiekuńczego. Przeoczyła nawet to, że Ameryka, w której wedle lewicowych horrorów dokonała się straszliwa reakcja kulturowa, jest wciąż krajem legalnej aborcji i wszelkich praw dla homoseksualistów, a liberalizm obyczajowy przybiera tam skalę większą niż w wielu państwach europejskich. Jest jednocześnie krajem, w którym przez ostatnie kilka dekad dokonano, przy niewielkim sprzeciwie społecznym, liberalizacji gospodarki i zniszczenia „socjalu” na skalę, jakiej próżno szukać w znakomitej większości pozostałych państw na podobnym poziomie rozwoju.

Wszystko wskazuje, że amerykańska zaraza dociera i do nas. Prawica będzie werbalnie bronić „wartości” a realnie mieć je gdzieś, a lewica będzie z nią walczyć i „wywalczy” to, co już dawno jest wywalczone – lub co dokonuje się bez jej udziału, na gruncie spontanicznych przemian kulturowych. W tym czasie sfera socjalna zostanie do końca zniszczona. I nastanie dżungla – dżungla, w której geje i lesbijki będą zajadle walczyć z heteroseksualistami. Ale nie o tolerancję i nie z powodu dyskryminacji, lecz w ramach bratobójczej walki o coraz mniejsze okruchy z coraz obficiej zastawionego pańskiego stołu.

Remigiusz Okraska

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka