NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
827
BLOG

Warszawski pokaz "półkowników", tekst Jerzego Zalewskiego

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Kultura Obserwuj notkę 24

„Półkowniki”, czyli filmy, które w III RP są blokowane i cenzurowane, nadal leżą na półkach w magazynach, zostaną zaprezentowane podczas zorganizowanych przez nas Obywatelskich Konfrontacji Filmowych, 7 marca (sobota) w Warszawie.

Po roku 1989 wszystko miało się zmienić na lepsze. Także cenzura miała trafić na śmietnik historii. Nadal jednak istnieją filmy, które są swoistymi „półkownikami” – nie pokazano ich nigdy lub raz, po cichu, w środku nocy, gdy przed telewizorami prawie nikogo już nie ma. Co ciekawe, na taki cenzorski indeks trafiają często filmy, które w sposób odbiegający od dominującej wersji historii najnowszej ukazują wydarzenia ostatnich 15-20 lat. I nikt nie protestuje...

W trakcie spotkania, którego hasło brzmi „Od cenzury do cenzury”, zobaczymy filmy „Testament J. Giedroycia”, „Dwa kolory” oraz „1980 Solidarność 1990 – 10 lat później”. Pokazowi towarzyszyć będzie panel dyskusyjny. Swoimi przemyśleniami na temat cenzury i „zakazanych filmów” podzielą się Krzysztof Kłopotowski (prowadzący – krytyk filmowy i publicysta) oraz reżyserowie „półkowników”: Piotr Zarębski i Jerzy Zalewski, członek Rady Honorowej „Obywatela”. Szczegółowe informacje o pokazie - tutaj.

Pokaz rozpocznie się o godz. 12:00 w Centrum Prasowym FOKSAL (ul. Foksal 3/5). Wstęp wolny!

Wszelkich informacji nt. naszych OKF-ów udziela Liliana Milewska, pod numerem telefonu 508 173 362


 

Obywatel Reżyser

– mówi Jerzy Zalewski, słuchają Rafał Górski i Szymon Surmacz
 

Zamysł
 

Przez lata młodzieńcze grałem w piłkę i czytałem książki, a opozycja mnie nie obchodziła, bo jestem z takiej rodziny, która świetnie wiedziała, że prawdziwa opozycja w czasach komunizmu powinna siedzieć w ciężkich warunkach w więzieniu albo w ogóle nie żyć.

„Solidarność” to było jednak niezwykłe wrażenie. Myślę, że cywilizacja europejska nie znała takiego zjawiska, w którym naród tak głęboko upodlony, przez półtora roku zachowuje tak niesłychaną godność. O to warto się bić. To była przymiarka do wolności. Silnie przeżyłem stan wojenny i nie wybaczę go nigdy.

Na czwartym roku szkoły filmowej razem z przyjaciółmi, Andrzejem Kraszewskim i Robertem Kaczmarkiem, założyliśmy studio filmowe Dr Watkins, choć przyznam, że determinacja, by o­no powstało była po stronie moich wspólników. Ja chciałem robić filmy, a nie je produkować. Dzisiaj wiem, że jeżeli cokolwiek udało mi się z moich projektów zrealizować, to tylko dzięki temu, że byłem producentem własnych filmów.

Wtedy wydawało się, że skoro jest po „okrągłym stole” i zmieniają się reguły gry, to my jesteśmy niezbędni, by je zmieniać. Główny zamysł polegał na tym, żeby odkłamać to, co stało się za komuny. Bez ukarania winnych świat III RP nie tylko nie ma sensu, ale także najmniejszych szans na normalność. Tak myśląc, zderzyłem się ze światem lepkiej telewizji, która nie wyobrażała sobie karania czy wskazywania winnych. Choć trzeba przyznać, że telewizja jako materia wtedy była bardziej uległa, ponieważ ludzie tam pracujący sami nie wiedzieli, co się wydarzy. Trzeba wiedzieć, że ludzie telewizji i ludzie mediów to były osoby najczęściej z wysokich w hierarchii kadr służb specjalnych okresu komunistycznego. Żołnierze frontu ideologicznego, po prostu. Myślę, że byłem świadkiem, jak media publiczne w tej wolnej Polsce wykonały najpierw taką pełną oczekiwania stójkę, po czym w przeróżnych ubrankach dokonały tego, żeby mediami publicznymi nie być. Ludzie wchodzący do telewizji z zewnątrz byli natychmiast wchłaniani przez układ albo wylatywali z tego układu. Wchodząc do mediów, stajesz się człowiekiem uwikłanym w pewną rzeczywistość wirtualną, która nie jest ani jednym wielkim kłamstwem, ani prawdą. Jest takim światem pozornym. Oficjalnie cenzura przestała obowiązywać, jednak ludzie telewizji, jak ładnie powiedział kiedyś Rafał Ziemkiewicz, znakomicie wiedzą, co mają robić – tak, iż redaktorzy naczelni nie muszą wydawać poleceń. No właśnie, no to skąd wiedzą? Myślę, że znakomicie wyczuwają zakres komunikacji z widzem: co można mu powiedzieć, a czego nie, tak by szefowie byli zadowoleni a opinia publiczna uśpiona.
 

Szpiedzy
 

Czesław Bielecki do Porozumienia Ponad Podziałami – coś takiego kiedyś było – zaprosił czterech szpiegów czy raczej ludzi oskarżonych o szpiegostwo: Tadeusza Płużańskiego, Jerzego Pawłowskiego, Zdzisława Najdera i Józefa Szaniawskiego. Dyskusja, jak pamiętam, dotyczyła oceny moralnej postawy pułkownika Kuklińskiego – zdrajca czy bohater. Ale ja postanowiłem zrobić film o „szpiegach – świadkach historii”, czyli o funkcjonowaniu aparatu państwa komunistycznego. Odwróciłem kolejność przedstawienia ich losów: zacząłem od Szaniawskiego, który za współpracę z Radiem Wolna Europa siedział jeszcze za czasów rządu Mazowieckiego, potem był Najder, który za prowadzenie RWE dostał zaocznie karę śmierci, dalej Pawłowski, któremu faktycznie udowodniono, że był amerykańskim szpiegiem, wreszcie Płużański, którego, współpracownika rotmistrza Pieleckiego, więźnia Auschwitz, przy najgorszej woli można by nazwać „szpiegiem generała Andersa”. Taką złą wolę wykazał sąd komunistyczny i człowiek ten siedział 7 lat we Wronkach. Tak ułożony film pytał o tożsamość i niezawisłość PRL-u .

Film miał chyba cztery kolaudacje. Za każdym razem mówiono mi, żebym coś zmienił. Jak mówiłem słowo „cenzura”, to o­ni dostawali obłędu, no bo cenzury nie ma. Na każdą kolejną kolaudację przynosiłem film w identycznej postaci. To trwało chyba półtora roku. Później film udało się pokazać na Zachodzie i trafił do Cannes na taki dokumentalny pokaz. Dopiero po tym telewizja zdecydowała się go przyjąć i wyemitować.

Po „Szpiegach” lepiej zrozumiałem, gdzie jestem, że telewizja to tylko świetne miejsce na wyciskanie kasy. Są tacy wybrani kolesie, którzy dobrze z tego żyją, nie fikają, a obrót idzie, kasa spływa w różne miejsca. Nazywać ją „publiczna” to już jest pełna groza, bo jedyne, co mi się z tą instytucją kojarzy to dom publiczny.

Wtedy pojąłem, że jest to wyzwanie, że to jest jakaś sprawa, że może jest ważniejsze być artystą, który stara się przełamywać opór, mówić rzeczy niewygodne i niechciane. Czyli robić to, co jest właściwie niemożliwe...
 

Sukces
 

Wtedy, niespodziewanie, po zrobieniu „Taty Kazika”, zostałem gwiazdą dokumentu. To był zachwyt po prostu ogólnonarodowy. Bo Kazik i Kult, i muzyka rockowa dla młodzieży, bo piękne teksty i melodie Stanisława Staszewskiego dla ludzi pamiętających komunizm. No i byłem gwiazdą dokumentu przez dwa sezony (zaraz potem zrobiłem kontynuację „Taty Kazika” – film „Staszek”), a także twórcą kierunku – muzycznego dokumentu. Zachwycali się wszyscy, także ci, których nie lubię. Opowiedziałem nostalgiczną historię o byłym komuchu, który pięknie śpiewał. No właśnie, był tym komuchem czy nie był? Może był tylko ofiarą systemu? Kazik Staszewski próbuje w trakcie filmu tego dociec. W każdym razie powstała łatwo przyswajalna metafora komunizmu, po trosze z ludzką twarzą.
 

Oszołom
 

Do telewizji przyszli tzw. „pampersi”, czyli moi koledzy, nie najbliżsi, ale zawsze. Tacy grzeczni, kulturalni, prawicowi, lecz nie tacy radykalni, jak się okazało za chwilę.

To jest stary błąd, stary problem wchodzących zarówno pokoleń, jak i ugrupowań, że aby pokonać mafię próbują zrobić antymafię. Na „ich” przewał – „swój” antyprzewał. W związku z tym zaczęli budować firmy-krzaki. Okazało się, że firmą-krzak miał być także „Dr Watkins”. No i miałem kolejnych wrogów, tym razem ze swojej strony barykady...

Nie ukrywam, że liczyłem na to, iż jeśli zaczyna się ta inna telewizja, to może będę mógł realizować swoje pomysły. Przez cały czas żyłem w przekonaniu, że to nie sztuka dać dupy i robić karierę, lecz sztuką byłoby nie dać dupy i ją zrobić. Na własnym przykładzie przekonałem się, że to raczej trudne.

Zanim doszło do konfliktu, pampersi podpisali jednak zgodę na produkcję „Oszołoma”. Film wziął się z tego, że zobaczyłem na Krakowskim Przedmieściu nekrolog Michała Falzmanna, w którym była informacja o jego tragicznej, niewyjaśnionej śmierci. Powstał dokument o tym, że Michał Falzmann namierzając aferę FOZZ-u, zdiagnozował cały system, jaki funkcjonuje w Polsce. To dotyczyło Balcerowicza, wszystkich. Do tego tę super-współczesną rzeczywistość zderzyłem z profetycznym przesłaniem Wyspiańskiego ze sceny z „maskami”, z „Wyzwolenia”. „Warchoły to wy” – i temu podobne insynuacje.

Ten film był kolaudowany przez „pampersów” już po tej wojnie, którą sobie zafundowaliśmy. Na kolaudację zaprosiłem jako sojusznika Czesława Bieleckiego. No i o­n się potwornie denerwował. Krzyczał, że to jest sukces filmu połączony z klęską reżysera. A tak krzyczał, że siedzący za nim mój wykładowca ze szkoły filmowej, Andrzej Brzozowski, powiedział do Bieleckiego: „Proszę pana, jak pan tak bardzo krzyczy, to panu taka żyła bardzo wychodzi i ja się boję, że panu pęknie”. To jakoś najbardziej zapamiętałem z tej kolaudacji. Andrzej był zawsze opanowany i trzymał taktowny dystans. Myślę, że w szkole filmowej w Łodzi spotkałem dwie osoby, które swoim światłem rozjaśniły to ponure miejsce – Wojciecha Jerzego Hasa i Andrzeja Brzozowskiego. Obaj nie żyją – Andrzej zmarł przed chwilą, w lipcu 2005. Przy okazji chciałem im podziękować, że miałem zaszczyt ich spotkać...

Film wyemitowano na odchodne grupy „pampersów” z telewizji, ze wstępem Macieja Iłowieckiego, który próbował przygotować widzów do tak kontrowersyjnego spektaklu. Film pokazano jeden raz. Nie wrócono do niego, gdy po dziesięciu latach o aferze FOZZ-u mówią nawet dzieci w przedszkolu.
 

Kelus
 

Niektórzy uważają „Był raz dobry świat – film o Janie Krzysztofie Kelusie” za mój najlepszy film.

J.K.K. od końca lat 60. był blisko opozycji, w ‘68 siedzi, potem współpracownik KOR-u. Mając skłonność do prostego grania na gitarze i prostych tekstów, jest takim bardem pokolenia „przedsolidarnościowego”. Co jest zadziwiające, jego piosenki kompletnie znikły. W stanie wojennym wydaje kasety w CDN-ie, promuje innych ludzi, jest w konspiracji. Po 1989 r. nie występuje na spędach. Raz, z powodów zdrowotnych, dwa, że źle się czuje w takim pędzie do władzy. Gdy nastaje „okrągły stół”, o­n się wycofuje. Obecnie produkuje miód pod ruską granicą...

Nigdy nie zabiegał o popularność, a teraz choroba do tego doszła, nie może grać na gitarze. Robiąc film przepytałem mnóstwo ludzi z opozycji i tak mnie znudzili, że wszystkich wyrzuciłem, zostawiłem tylko wypowiedzi żony. Nie wiem, czy to jest mój najlepszy film, w każdym razie jest o miłości. Mimo tego, też były jakieś kłopoty kolaudacyjne, bo ja np. bardzo podkreślałem, że o­n był daleko od Michnika itd.
 

Biała rzeka
 

Zrobiłem w 1990 roku taki film „Biała rzeka”, o anarchistach w Moskwie, mieszkających na skłocie, siedziałem tam z nimi ponad miesiąc. Gdy Andrzej Wajda zobaczył ten film, zaproszony na pokaz przez Andrzeja Brzozowskiego, to powiedział, że każdy kraj, w którym komunizm się rozpada, ma swoją „białą rzekę”. Taki wybuch nieokiełznanej kreatywności. Porównywał to, co zobaczył z tym, co wyprawiał Polański z kolegami po październiku w Łodzi. Może.

Byłem z tą „Białą rzeką” na festiwalu w Krakowie. Zobaczyłem tłum przydupasów – redaktorów telewizyjnych, producentów, dziennikarzy. Widziałem kiedyś w Cannes, jak ci dziennikarze się zachowują – za zaproszenie na bankiet zrobią wszystko. Taki Polaczek w wydaniu inteligenta jest jeszcze gorszy niż Polaczek w wydaniu chama, bo z chamem to wiem, o co chodzi. Cham ma dwoje dzieci, na wódkę potrzebuje, walczy o życie. A inteligent to koszmar. To jest ta sama sytuacja, co w telewizji – z tego się dobrze żyje, właściwie nie ryzykując niczym. Tkwią w takiej niszy, w – powiedziałbym – świecie zdeformowanym przez Michnika... Jak ktoś będzie teraz dokumentował Polskę, to w każdym domu inteligenta, półinteligenta będzie taka półka pełna równych książek. To, co „Gazeta Wyborcza” uznała za kanon, to polski inteligent kupi. Ja nie mam żalu do ludzi prostych, ale inteligent polski to jest coś wszawego obrzydliwie. To jest ktoś głęboko wynarodowiony. Nie może być dobrego polskiego kina, bo decyduje o nim ta sama mentalna swołocz, która była za komuny, przeistoczona, zliberalizowana, ale ta sama. Dobór tych, którzy mają robić filmy, wynika z układów producentów. Trzy czwarte to stare SB, nie mam najmniejszych wątpliwości. Ci, którzy wchodzą na świeżo, nie są ze służb, ale muszą w ten układ wejść, żeby zaistnieć. Dobór ludzi do pracy jest zatem bezpieczny, wybiera się takich, którzy nikomu nie zagrożą. Do tego dochodzi jeszcze absurdalne ściganie się z Zachodem w komercyjności projektów. W związku z tym nie powstaje żadna opowieść o Polsce.

Gdzie jest więc ta po-okrągło-stołowa „biała rzeka”? Gdzie jest ten wybuch nieokiełznanej kreatywności? Gdzie jest poczucie wolności i mocy? – bo na pewno nie w mediach.

Dysydent
 

Mój kolega Adam Borowski wydał książkę Władimira Bukowskiego. To się nazywało „W archiwach Kremla”, a były to rządowe dokumenty, które Bukowski zeskanował. W czasie promocji książki, takiego objazdu po Polsce, towarzyszyłem Bukowskiemu z kamerą. Zrobiłem z tego reportaż, nawet się zgodzili na niego w telewizji. Przygotowałem też scenariusz na duży film, ale ten wpakowali do szuflady bez zainteresowania. Traf chciał, że jakaś nowa redaktorka została skierowana do działalności na styku francuskiej lewicowej telewizji Arte i naszej telewizji publicznej, i wyciągnęła ten pomysł na film o Bukowskim. Francuzi się ucieszyli, bo jak już mają pakować pieniądze w film, to lepiej o Rusku niż o Polaku. Albo go nie rozpoznali, albo nie docenili. Jak powiedziałem Bukowskiemu, że dostaliśmy pieniądze z Arte, to o mało nie umarł ze śmiechu i mówi: gówno z tego będzie. Ja na to: Nie wiadomo, co będzie, chcą, to róbmy. No i zrobiliśmy, pojechałem do Cambridge i zrobiliśmy film „Dysydent końca wieku”. Rzecz o facecie, który mieszka samotnie w domku w Cambridge, a jego główny świat to Internet, i który kontestuje już nie komunę, bo to oczywistość, ale Zachód jako spadkobiercę komunizmu.

Film zrobiliśmy, Bukowski mówi: za cholerę nigdzie ci tego nie puszczą, to w ogóle niemożliwe. Przyjechali Francuzi i się wściekli. Powiedzieli twardo, że trzeba wszystko pociąć. Nie będzie nam tu jakiś Rosjanin tłumaczył, na czym polega Europa. Myśleli, że to ma być tak, że o­n jak taka ryba, leży na plaży i marzy, żeby do morza wskoczyć – a o­n w ogóle nie marzy o żadnym morzu, lecz po prostu napieprza ten piach. Miała być nostalgia Rosjanina za utraconą ojczyzną, a ja pokazałem człowieka, który walczył z komuną w Rosji, a jak znalazł się w Europie, to zrozumiał, że ma do czynienia z kolejnym totalitaryzmem. Trwało rok, zanim wydobyłem ostatnią ratę za film. Nie zgodziłem się na żadne zmiany, ale była taka scena, gdzie z dźwiękiem było słabo i musiałem ciachnąć. Wtedy Nina Terentiew, w swoim geniuszu lobbystycznym, powiedziała: to napiszemy, że poprawki zostały dokonane. To jest wielki wkład Niny Terentiew w wolność kina polskiego. Film był puszczony raz, o 1:30 w nocy.
 

Obywatel Poeta
 

Gdy robiłem reportaż o Bukowskim, zaprosił go do siebie Zbigniew Herbert. Byłem tłumaczem ich dialogu. Podczas tej rozmowy ujrzałem w Herbercie niezwykłą postać. Zaimponowała mi jego niewiarygodna jasność umysłu. Wymyśliłem wtedy, żeby zrobić film o Herbercie. Najpierw, w cyklu monodramów pod tytułem „Głośna samotność”, który produkowałem dla telewizji, zrobiłem na podstawie jego wierszy spektakl pod tytułem „Jak nas wprowadzano”. Po zmontowaniu nie zdążyłem go pokazać Herbertowi, bo to było po tej burzy, w trakcie której zmarł.

Tak się stało, że szefem rady nadzorczej Polskiej Agencji Informacyjnej był wtedy mój kolega Andrzej Gelberg i o­n przekonał prezesa, aby połowę pieniędzy na film o Herbercie dał właśnie PAI. W tej sytuacji telewizja dała drugą połowę. Film powstawał przez dłuższy czas, w międzyczasie zmienił się szef PAI-u i zablokował mi ten film, chyba nie lubił Gelberga. Po kilku kolejnych miesiącach udało się wrócić do produkcji. Gdy kończyłem montaż, powiedziałem montażyście, że możliwe, iż to mój ostatni film – jeśli nie odpuszczę niczego, co tam jest, a nie odpuszczę, no i jak ten film pokażę, to będzie po balu. Tak naprawdę rzecz dotyczyła kilku elementów filmu, których przy obowiązującej autocenzurze po prostu być nie powinno – np. wypowiedzi Herberta o Michniku i Miłoszu. No tak, ale mam wrażenie, że taka autocenzura mnie nie obowiązuje.

I potem, po pół roku walki, jest premiera mojego filmu z zadziwiającym komentarzem rzecznika telewizji publicznej, który wystąpił przed emisją i powiedział, że to skandal, iż pokazujemy taki film. Po co pokazujemy to nie wiadomo, bo jest to bardzo niedobry film. Po emisji była dyskusja, też zadziwiająca. A potem jest okres dwóch miesięcy, kiedy pojawiają się stosy e-maili i gigantyczna dyskusja w Internecie. Gdyby ją opublikować, to wyszłaby na pewno ciekawa i niezwykła opowieść o Polsce. Poczułem pierwszy raz tak silnie, że mam swoją widownię. Jednocześnie jednak na pięć lat – to znaczy mam nadzieję, że na pięć lat – straciłem możliwość realizacji filmów dla telewizji, czyli tak naprawdę robienia filmów w ogóle.
 

Dwa kolory
 

Jarosław Kaczyński, którego poznałem wcześniej, przyczynił się do odblokowania produkcji „Obywatela Poety” w Polskiej Agencji Informacyjnej, a następnie zaproponował, abym zrobił kampanię telewizyjną partii Prawo i Sprawiedliwość w wyborach do parlamentu. Rok później – sądzę, że z powodu dużych oszczędności, jakie poczyniliśmy przy kampanii – wróciliśmy do pomysłu, który wcześniej rzucił Kaczyński: zrobić prawdziwy film o Polsce. Wymyśliłem taką formułę, że chcę rozmawiać tylko z ludźmi, których za coś szanuję, bądź przynajmniej rozumiem ich porażki, ale którzy przy okazji byli w środku wydarzeń najnowszej historii Polski. Zaproponowałem Kaczyńskiemu listę nazwisk: Jarosław i Lech Kaczyńscy, Antoni Macierewicz, Jan Olszewski, Andrzej Gwiazda, Ryszard Bugaj, Bogdan Borusewicz, Lech Dymarski, Maciej Zalewski i Jan Rokita. Kaczyński co prawda próbował mi wcisnąć Jacka Kuronia i Jana Lityńskiego, ale Kuroń był wtedy chory, a na Lityńskiego powiedziałem „nie”, bo nie rozumiałem jego porażek. W każdym razie moja lista rozmówców została zaakceptowana. Pierwsze dwie części filmu „Dwa kolory” robiłem ponad rok. Doszło może nie do kolaudacji, ale do oglądania filmu przez Jarosława Kaczyńskiego. Nie podobało się. Jak zrozumiałem, zarzuty główne to takie, że film jest nieobiektywny, nadmiernie podkreśla rolę Rokity, a Andrzej Gwiazda opowiada tendencyjne głupstwa. Jaki z tego morał? Żadni czynni politycy, nawet najszlachetniejsi, a Kaczyńskich uważam za szlachetniejszych od wielu innych, nie mogą być mecenasami „prawdziwego filmu o Polsce”. Ten film był dla nich nie do przyjęcia..

„Dwa kolory” to jest moja ocena Polski, głęboko niechętna nurtowi michnikowskiemu. Kaczyński nie może tego firmować. Nie może się tak daleko posunąć jako polityk. Powiedziałem mu: panie Jarku, pan mi ten film po prostu da. Ja się mogę nim posłużyć, a pan nie. Ja to nawet rozumiem. Myślałem, że się dogadaliśmy. A później się okazało, że jak telewizja Trwam czy Puls chciały ten film pokazać, to o­n się nie zgadzał. Także film został w posiadaniu moim, autorskim. W tej chwili praktycznie jest nie do obejrzenia, chyba że na takich imprezach, jak Festiwal Obywatela. Mimo to walczę, żeby powstały kolejne dwie części, bo ta opowieść jeszcze się nie skończyła.
 

Koniec
 

Dla mnie w dokumencie najważniejsza nie jest rejestracja wydarzeń. Interesuje mnie zapis sposobu myślenia. Zapis pewnego oszustwa mentalnego i ten michnikowski, mentalny przewał opowiadam właściwie przez cały czas, różnymi ludźmi, na różne sposoby. Ale sens pozostaje ten sam. Jaki?

Zatarła się różnica między prawdą a fałszem. Między dobrem a złem. Postawiono na głowie najważniejsze wartości. Powiedziano, że zaczynamy od nowa, że zapominamy zły system, nie będziemy ścigać winnych, przebaczamy, bo będziemy budować nową Polskę, na nowych zasadach. Jakie nowe? To „od nowa” polega na tym, że cugle trzymają ci, którzy byli wtedy oprawcami. Zmieniły się ubranka, ale ludzie pozostali, silniejsi niż kiedykolwiek. Co najgorsze, o­ni uczą młodych swojej wersji historii. Wy jako „faszysto-anarchiści” jesteście wyjątkowi, was to nie dotyczy, ale sedno tej zmiany mentalnej polega na tym, że młodzi ludzie zrozumieli, że jest frajerstwem nie być u władzy. Liczy się kasa. Straciła zupełnie sens moralna ocena wydarzeń. Tylko głupcy w to nie wchodzą. To jest dramat, to jest straszna wina mojego pokolenia, że na to pozwoliło...

Jak powiedzieć prawdę? Może gdyby w mediach było nas dziesięciu takich? Nie mówię, że byśmy wygrali, ale coś by się pewno działo. Realia są jednak prostsze, biznesowe. Głęboko nie cenię kolegów z branży, są ludźmi do kupienia. W trzech czwartych udającymi artystów. To dotyczy również dziennikarzy. Ładnie o nich powiedział Krzysztof Wyszkowski. Martwiono się, że dziesięć procent kleru to agenci. Na to Wyszkowski powiedział: Dobrze, dziesięć procent to jest dramat, ale co powiecie na pięćdziesiąt procent dziennikarzy? Pięćdziesiąt procent! Rozumiecie?

„Solidarność” była emanacją Polski. Myślę sobie, że bardzo współczesną, że nie była to endecka Polska. Była to Polska szersza. Po roku 1989 nie odzyskaliśmy właściwości tożsamego państwa. To ładnie powiedział Andrzej Gwiazda, w „Dwóch kolorach”: „Czy myśmy w ogóle zapytali o niepodległość? My, Polacy. Ani razu”. Bo Węgrzy zapytali, Czesi tak samo, a my – nie. Naród to są miliony istnień, miliony bytów. Istnieje jako wspólna płaszczyzna tych bytów i kiedy ją tracą, zostają już tylko milionami jednostek. Tracąc tę płaszczyznę, stają się, jak to ładnie mówi mój przyjaciel, ludnością polskojęzyczną. Aha, i jeszcze jedno mówi – najważniejsze to odróżnić gówno od twarogu.


 

„Półkowniki”, czyli filmy, które w III RP są blokowane i cenzurowane, nadal leżą na półkach w magazynach, zostaną zaprezentowane podczas zorganizowanych przez nas Obywatelskich Konfrontacji Filmowych, 7 marca (sobota) w Warszawie.

Po roku 1989 wszystko miało się zmienić na lepsze. Także cenzura miała trafić na śmietnik historii. Nadal jednak istnieją filmy, które są swoistymi „półkownikami” – nie pokazano ich nigdy lub raz, po cichu, w środku nocy, gdy przed telewizorami prawie nikogo już nie ma. Co ciekawe, na taki cenzorski indeks trafiają często filmy, które w sposób odbiegający od dominującej wersji historii najnowszej ukazują wydarzenia ostatnich 15-20 lat. I nikt nie protestuje...

W trakcie spotkania, którego hasło brzmi „Od cenzury do cenzury”, zobaczymy filmy „Testament J. Giedroycia”, „Dwa kolory” oraz „1980 Solidarność 1990 – 10 lat później”. Pokazowi towarzyszyć będzie panel dyskusyjny. Swoimi przemyśleniami na temat cenzury i „zakazanych filmów” podzielą się Krzysztof Kłopotowski (prowadzący – krytyk filmowy i publicysta) oraz reżyserowie „półkowników”: Piotr Zarębski i Jerzy Zalewski, członek Rady Honorowej „Obywatela”. Szczegółowe informacje o pokazie - tutaj.

Pokaz rozpocznie się o godz. 12:00 w Centrum Prasowym FOKSAL (ul. Foksal 3/5). Wstęp wolny!

Wszelkich informacji nt. naszych OKF-ów udziela Liliana Milewska, pod numerem telefonu 508 173 362

 

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura